Dawno już nie grałem w taką grę JRPG, która by mnie wciągnęła swoją rozgrywką na tyle, że byłbym w stanie przejść ją do samego końca i nie zanudzić się nią na śmierć. Ostatnio miewam wrażenie, że studia tworzące różnorakie tytuły z wcześniej wspomnianego gatunku, jakby miały problem ze stworzeniem czegoś, co by miało w sobie posiadać zarówno podstawy systemu turowego, które ukształtowały się przez te wszystkie ostatnie lata, jak i swoje własne pomysły, czy zmiany wprowadzone do rozgrywki.
Niemniej jednak, kiedy jakieś pół roku temu na Steama oraz GOGa zawitało Mary Skelter: Nightmares, mój kolega mi je sprezentował i gdyby nie on, to prawdopodobnie nigdy bym nawet nie usłyszał o tej niszowej produkcji od Idea Factory oraz Compile Heart, czyli twórców na przykład takich gier, jak wszelakie Hyperdimension Neptunia. Chciałbym z góry zaznaczyć, że ogrywałem wiele Neptunii, ale żadna mi się nie spodobała. Wszystkie moje obcowania z tytułami tej serii skończyły się na tym, że po prostu odstawiałem je na półkę, czując się wręcz znudzony rozgrywką. W żadnej z tych gier nie była ona na tyle ciekawa, by utrzymać mnie do końca, albo chociaż połowy, i jedyne co potrafię o nich powiedzieć, to fakt, że zostały stworzone tylko w celu dostarczania tzw. fanserwisu. Myślę, że jest to bardzo ważne do zaznaczenia z czyjego punktu widzenia cały ten materiał został napisany, a nie jestem na tym portalu znany dobrze jako twórca treści, dlatego też ten felieton rozpoczynam lekką tyradą na temat innych, chyba najbardziej popularnych pozycji tych producentów. Z drugiej strony jestem fanem Shin Megami Tensei, więc obcowanie z JRPGami nie jest mi obce, a SMT: Nocturne, SMT: Digital Devil Saga, SMT: Devil Survivor czy duologia Persony 2 są jednymi z moich ulubionych gier jakie kiedykolwiek miały szansę ujrzeć ekrany moich konsol oraz telewizorów. Wszystkie te pozycje pochodzą od tego samego producenta: Atlusa. Na potrzeby tego felietonu wspomnę też o tym, że jedynym Etrian Odyssey, które w ogóle uruchomiłem na moim 3DSie jest Etrian Odyssey 4, gdzie mój czas grania wynosi na chwilę obecną może około dwudziestu godzin.
Także wracając do prawowitego wstępu tego artykułu, Mary Skelter: Nightmares jest dungeon crawlerem z turowymi walkami, który ukazał się oryginalnie w październiku 2015 roku na PlayStation Vitę, a jej pecetowa reedycja pojawiła się na Steamie oraz GOGu w lipcu ubiegłego roku. Miejcie cały czas w głowie ten fakt, że jest to po prostu niszowa produkcja z martwej Vity. Tylko nie odbierzcie tego w zły sposób: nie ma nic, absolutnie nic złego w niszowych produkcjach, ba, są one powodem, dla którego dzisiaj istnieją takie tytuły jak Dark Souls czy Persony. O istnieniu Mary Skelter usłyszałem dopiero jakieś 2 godziny zanim w nią zagrałem, a jedyne co udało mi się w tym czasie o niej sprawdzić, to producentów i parę screenshotów. Wiedząc, że jest to produkcja od Compile Hearts oraz Idea Factory, spodziewałem się tylko tego, że po nabiciu 10 minut na liczniku gry dostanę w twarz tyle fanserwisu, że będę miał dość. Czyli, mówiąc inaczej, moje oczekiwania były praktycznie zerowe, jak nie jeszcze niższe. Na moje szczęście myliłem się, a powodem, dla którego nie rzuciłem tej produkcji w cholerę po godzinie, był bardzo ciekawy system walki, o czym dowiecie się w późniejszych częściach tego materiału, którego nie powinniście traktować jako recenzji, ale bardziej jako krytykę rozgrywki Mary Skelter: Nightmares.
Jeżeli przetrwaliście ten przydługawy wstęp, to gratuluję i zarówno chciałbym ostrzec: będę spoilerować pewne aspekty fabularne gry, ale nic, co by wam odebrało zabawę z Mary Skelter, o ile zdecydujecie się sami sięgnąć po tę pozycję.