Autorem niniejszego tekstu jest Insajd
Im bardziej czekamy na dany tytuł, tym bardziej wywindowane stają się nasze oczekiwania względem tego, jak dobry będzie. Byle tylko się nie rozczarować…
W jednym z ostatnich tekstów Ichaboda pada magiczne stwierdzenie, że gdyby Valve zdecydowało się w końcu pokazać światu Half-Life’a 3, musiałaby być to produkcja idealna. Gracze bowiem tak bardzo na tytuł ten czekają, że ich oczekiwania co do gry wzrosły pod same niebiosa. Szczególnie, że poprzedniczki nie tylko były świetnie, ale też kolejno podwyższały poprzeczkę.
Co najzabawniejsze, Valve nie pokazało nawet jednego teasera gry. Nie było żadnych zapowiedzi czy obietnic, a gracze i tak wszędzie doszukiwali się (i w sumie dalej to robią) tajemniczych przekazów, które miałyby potwierdzać nadejście następny tronu. To pokazuje, że nadziei narobić możemy sobie sami – nie potrzeba czułych słówek wydawcy i soczystych trailerów, byśmy podskakiwali na krześle na każdą wzmiankę o wyczekiwanej przez nas produkcji. Czasem widzimy jakiś tytuł, pewien jego element, który wywoła iskrę i podpali lont, a my pędzimy do sklepu, rzucając pieniądze na ladę (albo jeszcze szybciej, kupując kopię przez internet – dzięki ci, Panie, za wirtualną dystrybucję).
Kilka razy w moim dotychczasowym życiu przyszło mi się przejechać na stawianiu grze zbyt wysokich wymagań. Powody robienia sobie nadziei bywały różne, kiedyś jednak zdarzyło mi się zakochać w pewnej produkcji od pierwszego wejrzenia. Neverwinter Nights, bo o tym tytule mowa, podejrzałem u znajomego lata temu, będąc chyba jeszcze uczniem gimnazjum. Popatrzyłem trochę w monitor, a następnego dnia byłem już posiadaczem swojej własnej kopii. Gra urzekła mnie w zasadzie wszystkim, co mogłem wtedy przez moment zobaczyć: ładna jak na te czasy grafika, system walki i rozwoju postaci oparty o D&D, a do tego ciekawie zapowiadająca się fabuła.
Przede wszystkim jednak – podobała mi się lokacja, po której graczom przychodziło się poruszać. Neverwinter było po prostu „tym czymś”. Opanowane przez zarazę miasto zakręciło mną momentalnie, a każda z poznawanych kolejno dzielnic pozwalała czerpać z gry nowe wrażenia. Czy to opanowany przez uciekających z więzienia bandytów półwysep, czy spaczona przez zombie część z tajemniczym kultem w tle – cały pierwszy akt rozegrałem z wypiekami na twarzy. A potem wszystko się rozpadło jak zamek z kart, bo zamiast klimatycznego miasta, zaoferowano mi bieganie po jaskiniach i bicie trolli. Z jakiegoś powodu Neverwinter Nights straciło wtedy cały urok. Wcześniej wciągnąłem się w historię odszukiwania kolejnych zwierząt potrzebnych do ratowania chorych, a każde z nich ciekawiło mnie swoją naturą. Drugi i trzeci akt natomiast zupełnie mi do gustu nie przypadły. Chociaż przyznać muszę – Duch Kniei był niezły.
Podobna sytuacja spotkała mnie w przypadku… Gothica. A dokładniej drugiej części cyklu. Teraz prawdopodobnie nie potrafiłbym w to grać, jednak kiedyś tytuł wciągnął mnie całkiem konkretnie. Dlatego niecierpliwie czekałem, aż stanę się posiadaczem sprzętu wystarczająco mocnego, by uruchomić trzeci epizod przygód Bezimiennego. Liczyłem na jeszcze ciekawszy świat, pociągnięcie niezłej fabuły i przede wszystkim poprawienie tych elementów, przez które dzisiaj się w ten tytuł grać nie da. Jak można się w tym momencie domyślić, produkcja moich oczekiwań nie spełniła. Okazało się, że większy świat stał się dość monotonny i nudnawy, bugi jak były, tak są, a system walki, mimo przystosowania go do myszki, zachowywał się strasznie topornie. Klimacik nie uciekł co prawda z miast, które dalej przyjemnie było zwiedzać, ale to nie wystarczyło, by zatrzymać mnie na dłużej.
Cofając się jeszcze bardziej w przeszłość, przypominają mi się czasy szperania po targowych straganach, gdzie przebiegli wystawcy sprzedawali zalane deszczem kartridże niczym nówki zza szybki. Kiedy jednak udało się dorwać grę działającą, problem rodził się w wyniku rozbieżności naklejki z zawartością. Mi w taki sposób udało się porządnie zawieść na grze Tiny Toons 3, którą wziąłem za trzecią część tej sympatycznej platformówki na rodzimego Pegasusa. Zamiast radosnego biegania znanymi z kreskówki Animkami, dostałem grę Bugs Bunny’s Crazy Castle, a ta, łagodnie mówiąc, nie przypadła mi wtedy do gustu. Tytuł na szczęście udało mi się zwrócić – wcisnąłem wtedy sprzedawcy, że „nie działa skakanie”. Po części była to prawda, bo w grze tej normalnie się skakać nie dało. Plus był taki, że mogłem dzięki temu kartridż wymienić na inny i przynajmniej w tym wypadku rozczarowanie nie było aż tak wielkie.
Pewnie i wam zdarzyło się naciąć w ten czy inny sposób, wiążąc z grą zbyt duże nadzieje. Ciekaw jestem więc waszych wrażeń – zachęcam do dzielenia się nimi w komentarzach.