Autorem niniejszego artykułu jest Rewol
Tak, fala. Zgodnie z tym, co widnieje na Wikipedii, możemy mówić aż o kilkudziesięciu serialach animowanych opartych na markach ze świata gier. „Kilkudziesięciu? To jak mogłem o żadnej nigdy nie usłyszeć?!” Cóż, jeśli nie dorastałeś w latach 90. lub nie interesujesz się japońską kulturą – nie ma w tym nic dziwnego. Moda na animowane adaptacje gier minęła, zdaje się bezpowrotnie, a powodem tego często był sam poziom tych produkcji.
W życiu należy sobie ułatwiać
Zacznijmy jednak od początku. Na przełomie lat 80. i 90. gry wciąż się rozwijały. Tytuły były niesamowicie grywalne, ale też posiadały bardzo proste założenia i miałką fabułę, lub często tylko jej dwuzdaniowy zarys. Powodem były ograniczenia sprzętowe oraz fakt, że większość graczy nadal miała przed sobą okres dojrzewania i nie byli jeszcze gotowi na fabułę rodem z BioShocka.
Takie środowisko okazało się jednak idealne dla amerykańskich producentów kreskówek. Nie trzeba było tworzyć nowej marki, tylko wykorzystać tę znaną z gry wideo. Gwarantowało to zainteresowanie widowni (który dzieciak nie będzie chciał poznać przygód Mega Mana, jeśli przeszedł 5 gier z jego udziałem?), a jednocześnie animacja zapewniała dużo więcej możliwości niż 8-, czy nawet 16-bitowa grafika. Pewny zysk małym kosztem, a nawet może z tego wyjść coś dobrego, czyli wszystko co biznesmeni w garniturach lubią najbardziej. Opłacało się to także twórcom gier, bo powiększało ich uniwersum, a jest przecież szansa, że ktoś zainteresowany serialem z ciekawości sięgnie po komputerową produkcję.
Złote lata
I tak w ciągu paru lat, niczym grzyby po deszczu, w telewizji zaczęły pojawiać się kreskówki z postaciami ze świata gier. Swe własne programy dostała większość ówczesnych gigantów, m.in. Mario, Mega Man, Sonic (w sumie trzy zupełnie różne seriale), Link, a także mniej znane marki tj. „Dżdżownica Jim”, czy „Gdzie się podziała Carmen Sandiego?”. Ba, pojawił się nawet crossover w postaci programu „Captain N: The Game Master”. Ten animowany serial opowiadał historię chłopca, zapalonego NES-owego gracza, który trafił ze swym psem do świata gier wideo. Wraz z głównymi bohaterami znanych marek growych (Castlevania, Kid Icarus, znowu Mega Man) i księżniczką (niestety nie Peach, ta bohaterka została stworzona na potrzeby serialu) musiał ratować świat przed złymi postaciami z innych gier wideo (m.in. Matką Mózg z Metroida). Widać wyraźnie z czego czerpał inspirację twórca Super Smash Brothers.
Bardzo chętnie na mały ekran przenoszono też bijatyki. Adaptacji doczekał się Street Fighter, Darkstalkers, czy nawet Mortal Kombat! W końcu wyrywanie serc i wyjmowanie kręgosłupów nieodłącznie kojarzą nam się z kreskówkami…
Tanio, młodzieżowo i bez polotu
Dobra passa trwała jednak tylko parę lat. Większość seriali przetrwała 2-3 sezony i już w okolicach roku 1995 możemy mówić o końcu animacji opartych na grach, przynajmniej amerykańskiej produkcji. Co popsuło trybiki w maszynie? Po pierwsze okazało się, że „tanio” to dla wielu osób wciąż za drogo. Seriale posiadały mały budżet i ten brak był aż nadto widoczny. A to nie dorysowano tła lub fragmentu postaci, a to ograniczano efekty dźwiękowe albo wykorzystywano wciąż te same animacje, czy teksty piosenek (wyobraźcie sobie czołówkę serialu, w której pada tylko jedno zdanie z 3 sekundowymi przerwami przez pół minuty).
Po drugie, także szczątkowa fabuła gier z pozytywu z czasem stała się minusem całego przedsięwzięcia. Wielu twórców nie miało za bardzo pomysłu co zrobić ze znaną postacią lub w jakim kierunku pójść z serialem. W efekcie czego powstał całkowity kogel-mogel idei: od odwołań pop-kulturowych (Super Mario Brothers), poprzez szalone komedie (Dżdżownica Jim, Sonic), poważne, czasami wręcz mroczne seriale (inny serial z Sonikiem, o tym samym tytule), a na kopiowaniu założeń od produkcji z superbohaterami kończąc (Mega Man, dowolny film oparty na bijatyce). Co gorsza, często też bez kontaktu z twórcami zmieniano wygląd i charakter postaci. Owszem, może 8 bitowa grafika nie pozwalała zbytnio ‘pokazać” bohatera, ale konia z rzędem temu, kto wyobrażał sobie Linka lub Simona z Castlevanii jako zapatrzonych w siebie narcyzów, rzucających co chwila chwytliwymi powiedzonkami.
Inicjatywa drugiej strony świata
Zatem cały świat odwrócił się od animowanych adaptacji gier wideo. Cały? Nie, na dalekim wschodzie seriale te nadal cieszyły się dużą popularnością i z różną częstotliwością tworzone są do dzisiaj. Nisza ta szczególne uznanie uzyskała w Japonii. Ojczyzna Segi i Nintendo znana jest ze swego kultu dla znanych marek wideo, dla których fani gotowi są wydać naprawdę ciężkie pieniądze na figurki, plakaty, muzykę czy wreszcie seriale animowane (tzw. anime) związane z ich ulubiona grą. Kreskówki stawały się coraz dojrzalsze, często krwawe, przeznaczone dla dorosłego odbiorcy. Wzrósł także poziom, gdyż nawet fani kupują zwykle tylko dobre produkcje. Najlepiej widać to na przykładzie filmu animowanego „Street Fighter II” stworzonego w Japonii z amerykańskiej kreskówki. Nokaut na kandydacie z Zachodu.
Animacje te możemy podzielić na dwie grupy. Pierwszą stanowi masa adaptacji gier przygodowych i randkowych, których większość nigdy nie opuściła granic Japonii (z tak chwytliwie brzmiącymi tytułami jak „Koisuru Tenshi Angelique” na czele). Do drugiej zaliczają się seriale wykorzystujące powszechnie znane na świecie marki, tworzone często jako element promocyjny, np. Devil May Cry, Dante’s Inferno, Mass Effect czy Halo.
Niektóre z tych anime zostały nawet wykupione przez dziecięce kanały telewizyjne jak 4Kids, czy Jetix (dzisiaj Disney XD). Swój czas w ramówce dostała m.in. kolejna seria z Mega Manem (zwana NT Warrior) czy Sonikiem (z literą X w tytule), będącymi czymś na kształt restartu serii. Te kreskówki zyskały pochlebne recenzje, ale bardziej zasłynęły ze strasznego angielskiego dubbingu. Trudno jednak mówić o jakieś ponownej fali tego typu animacji, bo raz, wychodziły one nieregularnie, a dwa, mało kto wiedział, że dana marka w ogóle jest oparta na jakieś grze (np. popularny serial Medabots).
Jak było i jak będzie
I tak w skrócie przedstawia się historia animowanych adaptacji gier. Czy warto je dzisiaj obejrzeć? Jeśli lubimy japońską animację to zdecydowanie polecam zerknąć na produkcje ze wschodu. Wiele z nich zyskało renomę, np. animowana wersja Devil May Cry lub seria Street Fighter. Do wydań amerykańskich ciężko mi od serca zachęcać, chociaż i tu trafiały się perełki (serial z Megamenem, mroczna wersja serialu z Sonikiem). Warto jednak poświęcić trochę czasu na obejrzenie choćby jednego, aby poczuć klimat przełomu lat 80. i 90.
A jak wygląda przyszłość? Cóż, w produkcji jest pierwsza od dawna amerykańska adaptacja, zwana „Pac-Man and the Ghostly Adventures” (chyba wiadomo o jaką markę chodzi). Zbiera na razie raczej nieprzychylne recenzje, ale może dać początek nowej fali. Obecnie jest wiele marek, które łatwo można przenieść na ramówki telewizyjne. Przykładem może być chociażby seria Skylanders, Knack, Sly Cooper czy nawet LittleBigPlanet. Powstaje już film z Ratchetem i Clankiem, a krążą plotki, że adaptacji doczeka się też Heavenly Sword. Osobiście bardzo liczę na kolejne poważne adaptacje dla kolekcjonerów. Takiego animowanego Wiedźmina przywitam z otwartymi ramionami, nawet jeśli będzie stworzony w Japonii.