Autorem niniejszej recenzji jest Ymir
Od czasu wydania przez Ubisoft Raymana 3: Hoodlum Havoc nie została wyprodukowana żadna zapadająca w pamięć gra z bohaterem tej serii, tytułowym Raymanem. Do rąk graczy trafił tylko przyzwoity, aczkolwiek zapomniany Rayman Hoodlum Revenge na Gameboy Advance oraz seria the Raving Rabbids, która była przeciętnym zestawem minigierek mającym z Raymanem wspólnego tylko głównego bohatera. I tak, w listopadzie 2011 roku, po przeszło 8 latach od premiery R3: HH, światło dzienne ujrzała produkcja powracająca do korzeni serii. Momentalnie zyskała ona pozytywny rozgłos i uznanie, zarówno wśród fanów klasycznych platformówek 2D jak i pośród miłośników sympatycznej, pozbawionej stawów postaci. Nie ma w tym nic dziwnego – Raymana Origins po prostu nie można nie polubić.
RO rozpoczynamy w momencie, gdy nasi główni bohaterowie, tj. Polokus Rayman, jego żabi, niebieski przyjaciel Globox oraz kilka tensienów, wypoczywają sobie pod drzewem. Sielankowy nastrój jednak się kończy, kiedy jednej z przebywających tam czarownic zaczyna przeszkadzać chrapanie grupy. Postanawia ona uwięzić elektruny wraz z wróżką Betillą i jej siostrami. Wszystkie te wydarzenia wywołują u Polokusa koszmary, z których trzeba go wyleczyć. Od teraz do nas należy uwolnienie sióstr wraz z elektrunami. I… w zasadzie tyle. Jak widać fabuła nie należy do najambitniejszych w gatunku, co nie powinno dziwić ze względu na fakt, że tytuł jest skierowany w głównej mierze do młodszych graczy, poza tym scenariusz jest tylko tłem dla samej rozgrywki będącej głównym punktem całości. Autorzy zresztą musieli zdawać sobie z tego sprawę zważywszy na to, że praktycznie cała historia została nam ukazana w pierwszej cut-scence i poza nią nie zostaje ona poruszona aż do samego końca.
Gameplay najnowszej produkcji studia Ubisoft Montreal stanowi kwintesencję wszystkiego, co można znaleźć w starych dwuwymiarowych platformówkach z “zamierzchłych” czasów. Podzielony na 11 rozdziałów jest z zasady prosty, bowiem główny cel polega na dotarciu z punktu A do B po zwariownych planszach jednym z trzech bohaterów do wyboru: Raymanem, Globoxem, bądź Tensienem. Każdy z nich występuje w kilku strojach, które odblokowują się m.in. wraz z zebraniem odpowiedniej ilości elektrunów rozrzuconych po planszy. Żadna ze skórek nie zmienia jednak nic prócz wyglądu. Wracając do prostoty założenia muszę stwierdzić, iż to właśnie w niej tkwi jeden z głównych plusów tytułu. Nie sztuką jest wszak zwyczajnie przebiec całą trasę nie ginąc, tym bardziej, że na naszej drodze rozsiane są poruszone wyżej bonusy zliczane na koniec etapu. Są to klatki, ukryte na planszy za, wydawałoby się, statycznym elementem tła oraz specjalne monety o wartości 25 elektrunów. Te mogą być nie tyle ukryte, co położone w trudno dostępnych miejscach. Zebranie wszystkiego co się da z planszy nie należy do najprostszych. Niejednokrotnie skutkuje to częstym przechodzeniem jednego etapu. Szczęśliwie, checkpointy są rozsądnie rozmieszczone na mapie i, gdy tylko zginiemy, nie cofniemy się zbyt daleko.
O śmierć nietrudno tym bardziej, że uderzeni możemy zostać tylko raz (dwa, pod warunkiem że zebraliśmy serce zwiększające naszą wytrzymałość).
Same plansze skonstruowane są zresztą genialnie, posiadają całą masę platform, ścian od których musimy się odbijać, lian i przeszkód do pokonania, nie sprawiających jednak problemów naszym zręcznym bohaterom. Kiedy tylko złapiemy rytm, pokonywanie kolejnych poziomów to czysta przyjemność. Nie można też narzekać na monotonię, bo gdy znudzi nam się już otoczenie leśnej polany, gra rzuca nas w lodowe krainy, pod wodę, czy też w chmury. Teraz wystarczy tylko dodać do tego luźny klimat serii i lekki humor, który serwuje nam gra (absurd bowiem to rzecz, którą spotyka się tu na każdym kroku) w postaci groteskowych przeciwników czy np. etapów, w których latamy na komarze, by wyszedł nam tytuł, przy którym można kompletnie oderwać się od otaczającej nas rzeczywistości. Warto też nadmienić, że sterowanie, jakże ważny element tego typu produkcji, jest intuicyjne i nie sprawia problemów nawet najmłodszym. Choć aby poczuć pełnię tego, co może nam ono zaoferować, powinniśmy podłączyć pada, bo np. w świecie, gdzie poruszamy się pod wodą jest wyjątkowo nieoceniony. Tytuł umożliwia też granie w więcej osób na jednym ekranie (do czterech), do czego również zachęcam.
Przejdę teraz do największej chyba, zaraz po samej rozgrywce, zalety tej gry, a mianowicie oprawy audiowizualnej. Ręcznie rysowana, dwuwymiarowa grafika jest PRZE-PIĘ-KNA.
Mógłbym się tu rozpisać na jej temat, jak idealnie wszystko w niej pasuje i jak perfekcyjnie dobrane zostały kolory do każdego świata, oraz jaką szczegółowością się cechuje, ale zamiast tego proponuję spojrzeć na screeny wyjęte bezpośrednio z tytułu. Szczęśliwie, dzięki swojemu kreskówkowemu stylowi, gra nie zestarzeje się zbyt szybko, jeśli w ogóle.
Wszystko to, co już opisałem jest dopełnione ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Christopha Hérala i Billy’ego Martina. Do Raymana pasuje ona wprost idealnie. Jest skoczna, wesoła i nadaje dynamiki akcji rozgrywającej się na ekranie. Znajdziemy tu utwory różnych gatunków – od jazzowych kompozycji, po takie, które jakby żywcem zostały wyciągnięte z westernu czy aborygeńskich melodii granych na didgeridoo. Istnieje nawet teoria mówiąca, że utwory są dopasowane rytmem do ułożenia platform na naszej trasie. Pomimo tego, iż nie jest to album, który zakupiłbym na osobnej płycie, uważam że do tego tytułu nadaje się wprost idealnie.
Chciałbym na koniec napisać coś o wadach tej gry. Jak na przykład o tym, że przy dłuższym posiedzeniu następuje zmęczenie materiału, bądź o niezbyt wysokim poziomie trudności, ale… nie potrafię. Są to wszak wady tak nieznaczne, nie rzucające się w oczy, że rozpisanie się o nich byłoby czepianiem się na siłę. Powiem więc tylko jedno: kupujcie w ciemno.
PS. Nie zapomnijcie o padzie.