Autorem niniejszej recenzji jest Chmurowaty
Przed rozpoczęciem gry bardzo obawiałem się spotkania z tym tytułem. Mając na uwadze poprzednie odsłony, aż skręcało mnie na samą myśl o identycznej rozgrywce, nudnym bohaterze i miałkiej fabule toczącej się od kilku lat i nie potrafiącej przestać. I, prawdę mówiąc, był to jeden z największych błędów w moim życiu. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że Black Flag to najlepszy Assassin’s Creed, jakiego wydano do tej pory. Zmian nie ma wiele, więc gra nie jest może czymś rewolucyjnym, bo w głównej mierze napotkamy tu stare schematy ulepszone i dopasowane do obecnego klimatu.
Twórcy pokazują nam, że nie będzie to wtórna opowieść stworzona wyłącznie dla wyłudzenia pieniędzy graczy już w samym menu głównym – to bowiem przypomina teraz kafelki ze znanego systemu operacyjnego, co bardzo przypadło mi do gustu. Mamy stamtąd dostęp do gry pojedynczej, wspólnej oraz szeregu opcji i szybkiego przeglądu wszelakich DLC. Świetny krok dodający sporą dawkę atmosfery futurystycznego świata poza Animusem, jeszcze przed samym startem.
Poprzednie części serii przyzwyczaiły nas do występowania w rozgrywce elementów wspinaczkowych, pościgowych czy skradankowych – tak jest i tutaj, tylko w wyewoluowanej wersji pozwalającej na jeszcze większą integrację z zaserwowanym nam światem. Zmiany więc są małe, jednak dające ulgę po frustracjach towarzyszących mi wcześniej. Dzięki temu umożliwiona jest większa interakcja ze światem co pozwala na szybsze i bardziej intuicyjne poruszanie się czy docieranie do celu wspinając się po budynkach czy skarpach. Mały szczegół, który usprawnia naprawdę wiele, mimo że z samą wspinaczką do tej pory bywają problemy natury technicznej – postać od czasu do czasu nie chce się czegoś złapać albo łapie się złej rzeczy, co nadal potrafi zirytować.
Otwarty świat w “asasynach” co chwila stawał się większy, jednak to, co ujrzymy w Black Flag wywarło na mnie ogromne wrażenie – równie ogromne co rozmiar samej mapy, po której będziemy się poruszać. Samo odkrycie wszystkich lokacji pod postacią wysp, przystani, wraków czy miast portowych zajmie nam grubo ponad kilka godzin, a różnego rodzaju znajdźki oraz misje poboczne tylko dopełnią tego dzieła, nie dając nam się znudzić nawet na chwilę. Urzekło mnie jednak to, że każde miejsce naprawdę żyje. Nieważne czy jesteśmy w okolicznej tawernie, gdzie muzyka gra, ludzie bawią się oraz piją rum, czy w dzikiej dżungli, gdzie prym wiodą zwierzęta biegające w bliżej nieokreślonym celu. Jest bardzo różnorodnie, jest dużo, jest ślicznie (nawet na konsoli PS3, gdzie widać masę niedoróbek względem grafiki).
Gruntowna zmiana to również sam bohater, dziadek Connora – Edward Kenway. I nie ukrywam, bardzo mnie to ucieszyło, pamiętając jak nudny i wtórny był Indianin. Obecny bohater ocieka wręcz charyzmą, ciekawią nas jego poczynania i bardzo łatwo jest się z nim zżyć. To z pewnością ogromna zaleta tytułu, bo ciężko brnąć dalej w historię, przy której protagonista przyprawia nas o ból głowy, postępuje nielogicznie, nawet nie zastanawiając się nad tym co robi oraz dlaczego.
Fabuła to kolejny atut najnowszego dziecka Ubisoftu, mamy tu do czynienia ze z pozoru płytką piracką opowieścią, z czasem rozwijającą się w coś o wiele bardziej rozbudowanego, trzymającego nas przy padzie i nie dającego odejść od telewizora na długi czas. Cała opowieść zaczyna się od przedstawienia nowego pracownika Abstergo, czyli nas, uścislając. Mimo że dopiero co zaczęliśmy naszą pracę, mamy zadatki na szybki awans, a by to zrobić musimy przeczesać pamięć Edwarda wyciągniętą z DNA Desmonda Milesa, będącego głównym “dobrym” świata poza symulacją od początku sagi. W ten sposób spotkamy kultowe postacie jak sam Czarnobrody czy zupełnie nowe jak były niewolnik Adéwalé (który wkrótce dostanie swój własny fabularny dodatek).
Ciekawym i praktycznym urozmaiceniem rozgrywki może być fakt, że autorzy jednak nie chcą pozostać głusi na odzew graczy, więc po każdej misji głównej będziemy mieli możliwość ocenienia jej w skali od 1 do 5 gwiazdek, a nasz wybór zostanie anonimowo wysłany i przeanalizowany. Uważam to za krok w dobrym kierunku, pozwalający serii rozwinąć się tak, jak oczekują tego fani.
Skoro obsadzono nas w roli pirata, oczywistym było, że otrzymamy własny statek. Twórcy przemyśleli i ten aspekt, oddając w nasze ręce łajbę, pozwalając nam ją ulepszać, personalizować oraz zmieniać wedle uznania. Jeżeli tego nie byłoby dość, po jakimś czasie odblokowuje się możliwość zarządzania własną flotą, która zastępuje element wysyłania asasynów na misje z poprzednich opowieści. Potyczki morskie są cudowne, wartkie oraz pełne akcji. Warunki pogodowe wpływają na prowadzenie okrętu, jego prędkość czy widoczność wrogich flot, a bezmyślna szarża bardzo często kończy się zatopieniem naszej jednostki w mgnieniu oka. Walki na wodzie pojawiły się już co prawda wcześniej, jednak dopiero tutaj pokazały swoje prawdziwe oblicze, pozwalając nam podbijać wszelkie fale, na których spotkamy inne, nierzadko wrogie statki.
Wspominając jeszcze o misjach pobocznych – jest ich masa, a różnorodność zadań nie pozwoli nam się znudzić. Możemy zapolować na templariuszy, podsłuchiwać rozmowy czy szukać pieniędzy i skarbów we wrakach statków oraz ukrytych pod wodą jaskiniach. Dzięki wykonywaniu tego typu zadań zdobędziemy pieniądze, które tym razem kończą się naprawdę szybko i są bardzo potrzebne, niezależnie czy do rozbudowy statku, ekwipunku lub samej kryjówki.
Jeżeli ktoś jeszcze pamięta wydarzenia, które odbywały się podczas wojny o niepodległość, to możliwe, że udało mu się zaznać polowania na zwierzęta – wtedy tak bardzo bezsensownego i nudnego, że lepiej było unikać dzikiej zwierzyny i wykonywać zadania główne. Tym razem dzięki faunie świata możemy powiększać nasz ekwipunek, ulepszać go i sprawiać sobie coraz lepsze uzbrojenie, które jest bardzo przydatne w starciach z wrogami.
Czwarty “asasyn” jest śliczny, grywalny, a wisienką na torcie tego kawałka kodu jest cudowna ścieżka dźwiękowa. Nieważne czy właśnie uciekamy, żeglujemy podczas niebezpiecznych sztormów czy plądrujemy skarbce – muzyka jest idealnie dopasowana do sytuacji, niejednokrotnie umilając nam wszystkie wydarzenia dziejące się właśnie na ekranie. A gdy już zdobędziemy własną załogę i uzbieramy odpowiednią liczbę szant (lewitujących kartek ze słowami morskich piosenek), kamraci podczas żeglowania będą je śpiewać na całe gardła, skutecznie odciągając mnie od opuszczania pokładu, by po prostu posłuchać ich jeszcze przez chwilę.
Nie wszystko bywa jednak idealne, tak tutaj też nie ustrzeżono się przed mniejszymi lub większymi błędami. Kamera podczas walk potrafi przyprawić o frustracje, wspinaczka bywa utrudniona poprzez zawieszanie się postaci w miejscu, a nawet wykonane dawno temu cele mogą pozostać na mini-mapie oraz interfejsie przez długi czas i jedynie powrót do lokacji na stałe je “usuną”. Poza tym można dodać jeszcze opisane powyżej problemy z wykrywaniem powierzchni, których można by się chwycić. I tak naprawdę to wszystkie zgrzytające niedoróbki, jakie przytrafiły się właśnie mi w obecnej odsłonie.
Podsumowując, Assassin’s Creed 4: Black Flag to duży krok do przodu i furtka dla kolejnych, równie ciekawych części. Pozostaje mieć nadzieję, że ojcowie serii nie obrosną zbytnio piórami i kolejne historie asasynów, piratów czy innych indywiduów będą ciekawe, różnorodne oraz odpowiednio długie.