Na najnowszą część gwiezdnej sagi poszedłem bez żadnych oczekiwań. Oddanym, hardkorowym fanem serii nie jestem, a The Force Awakens byłem bardziej zawiedziony niż zadowolony. Jednak mimo tego oraz na przekór wielu negatywnym opiniom w internecie, The Last Jedi spodobał mi się bardziej niż poprzednia część.
Opinia z pewnością nie wielkiego znawcy SW i osoby niedoświadczonej w recenzowaniu filmów. Ale podobno takie teksty też się fajnie czyta. Spoilerki.
Nie za bardo jarało mnie Przebudzenie Mocy. Nie wpadłem w cały ten szał, w jaki wpadł (zdaje się) cały świat, wybrałem się na seans parę miesięcy po premierze. Nie za bardzo obchodziło mnie to co działo się w tym filmie. Głównie zapewne przez przebieg fabuły filmu. Był za to najczęściej krytykowany, czyli mocne „nawiązania” do starej trylogii. Na dzień dobry pojawiają się nowe postacie na których mi jeszcze nie zależy (i okazuje się że do niektórych przekonałem się dopiero w tej części, a niektórzy *khem khem Kapitan Phasma* do tej pory nie mają rozwinięte… nic, mimo pojawiania się wszędzie), cała fabuła: rebel scum, imperium, imperium buduje sobie kolejną Gwiazdę Śmierci, trzeba ją zniszczyć. Nie wiem czy była jedna osoba oglądająca tamten film, która zastanawiała się czy protagonistom uda się tego dokonać czy może przegrają. Cały film był laurką dla poprzednich części – co było potrzebne dla całej serii po nowej trylogii według wielu, z czym mogę się zgodzić, ale jednak: fabuła podążała przed siebie po torach już ułożonych dziesiątki lat temu, nie było za dużo niespodzianek przed widzem.
Naprawdę nie podobały mi się te wszystkie rozwiązania, wydały mi się strasznie toporne. Odhaczamy kolejną wielką broń, powrót Sokoła, Hana, odwiedziny w barze galaktycznych rzezimieszków, JEDEN PROSTY SPOSÓB na zniszczenie Gwiazdy Śmierci Starkiller Base. Dlatego o wiele bardziej doceniłem nawiązania i mrugnięcia okiem przygotowane przez Riana Johnsona. Postacie poszukują zdolnego hakera i w tym celu udają się na niebezpieczną planetę, pełną przestępców, alkoholu i wszystkiego innego, co najlepsze. Co od razu pojawia się w głowie – czyli będzie kolejna kantyna Mos Eisley, brud, przemytnicy, bawiący się obcy i jakaś klimatyczna muzyka. Co dostaliśmy – wielkie, galaktyczne kasyno, pełne klasy, alkoholu, ruletki i maszyn; wszyscy w garniturach, złoto, duże pieniądze. Fajne nawiązanie do klasycznych części, ale jednocześnie pokazali coś nowego, co miło było zobaczyć. Bohaterowie trafiają do starej, opuszczonej bazy na „lodowej” planecie? Wszystkie urządzenia, przedmioty, klimat jak na Hoth. Do tego jeszcze AT-AT atakujący placówkę, coś wspaniałego.
Do tego film naprawdę piękny. Pomijam już „meh” CGI stwory, świetnych kostiumowych/kukiełkowych kosmitów (swoją drogą całkiem spodobała mi się czerwona gwardia imperatora Snooke’a, mieli coś w sobie), design statków. Muzyka Williamsa wspaniała jak zwykle, zdjęcia u Obi Wana na wyspie ładne, ale najlepiej wyszła chyba biało-czerwona, solna planeta Crait. Wystrzały, sól wyskakująca w powietrze, ten lot statków wzburzających wszystko do góry – materiał na setki tapet.
Ciężko wypowiedzieć mi się o fabule. Było parę głupich rozwiązań, niepotrzebnych i/lub męczących wątków i deus ex machin. Oddaję jednak filmowi, że jako niezobowiązujący popkorniak zainteresował mnie bardziej niż wstęp do tej „jeszcze nowszej” trylogii, co nieczęsto się zdarza. Krótko – cały film bardziej wciągał, bardziej interesował, był bardziej nieprzewidywalny. Na kolejną część czekam zniecierpliwiony.
Zdjęcia z oficjalnej strony filmu.