Maj to wyjątkowo zły miesiąc dla wszelkiego rodzaju demonów, duchów i bestii. Każdy gracz wyciągnął swoje dwa miecze i wybrał się na łowy wraz z Geraltem. Każdy? Nie! Ostałem się ja, wybierając proch i ogień zamiast broni białej, a następnie wyruszyłem razem z dziedzicem słynnego łowcy wampirów na ratunek steampunkowej Borgovii.
Jednak okazało się, że stary Van Helsing dorobił się nie jednego a sześciu synów. Każdy wyspecjalizował się w innej metodzie eksterminacji oponentów, a do mnie należał wybór, z którym z nich chcę wędrować. Po krótkim przeglądzie ich zdolności postawiłem na znanego mi Łowcę, z którym niejedno przeszedłem w poprzedniej części gry. Po cichu liczyłem też, że może da się zaimportować zdobyte właśnie tam zdolności bohatera, ale niestety trzeba było się obejść smakiem, prawdopodobnie przez zmieniony system rozwoju postaci. Mimo to wybór Łowcy nadal wydawał się całkiem obiecujący. Miał się on posługiwać bronią palną na dystans, a w zwarciu sięgać po miecz, co świetnie się sprawdzało podczas walk w Van Helsingu II. Już pierwsza potyczka okazała się niemiłym zaskoczeniem, bo nie dało się w żaden sposób zmienić oręża, chociaż w pomocy czarno na białym stało, że jest taka opcja. Jak miałem się potem przekonać, to niejedyne tego typu niedociągnięcie.
Krew, pot i łzy
Pewnie przełknąłbym jakoś drobne błędy w opisach czy kilka bugów, które łatwo poprawić w kolejnych patchach, trochę gorzej natomiast wygląda sprawa z dziwnie zbalansowanym poziomem trudności. Chciałem się tylko zapoznać z tytułem, więc wybrałem drugi z pięciu dostępnych i w ciągu pierwszego kwadransa zaliczyłem cztery zgony. Trzeba było się przerzucić na walkę typu hit-and-run i niestety towarzyszyła mi ona już do końca zabawy z kampanią. Przy drugim podejściu do fabuły zdecydowałem się na klasę, którą można by określić jako odpowiednik Krzyżowca z Diablo III, czyli okuty w zbroję wojak z mieczem. W tym przypadku żaden przeciwnik nie był zbyt wymagający, a przynajmniej nie potrafił powalić mego herosa, bo żeby coś ubić, to trzeba było się nieźle namachać ostrzem.
Odniosłem wrażenie, że taki balans rozgrywki może nie wynikać wyłącznie ze źle skrojonego systemu, ale ma także wydłużyć sztucznie zabawę, jak i kilka innych rozwiązań tego typu zaszytych w grze. Kolejne zadania poboczne zwykle kazały mi wracać przez dawno już wyczyszczone lokacje tylko po to, żeby znaleźć jakiś przedmiot albo z kimś porozmawiać, a potem z powrotem trzeba było lecieć do końcowego portalu. Co chwilę przychodziły też powiadomienia zachęcające mnie do powrotu do kryjówki Van Helsinga. Mógłbym na to wszystko przymknąć oko, gdyby nie to, że całą kampanię przeszedłem w dwanaście godzin, czyli dwa razy szybciej niż poprzednią część serii.
Ten czas upłynął mi nie tylko na przebijaniu się przez zadania, ale także na zabawie w tower defense, wysyłaniu stronników Van Helsinga na misję lub chimery na łowy. Niestety każda z tych czynności została znacznie okrojona względem ubiegłorocznej odsłony serii, gdzie na przykład chimera mogła stanąć u naszego boku i powalać wrogów, co teraz całkowicie usunięto. Przez to nasz pupilek stał się wyłącznie kurierem wysyłanym po farmienie przedmiotów. Takich cięć w różnych miejscach można znaleźć o wiele więcej, niektóre wręcz wyglądają jakby dokonano ich w ostatniej chwili, zostawiając podwaliny pod jakieś rozwiązanie bez rozwinięcia go.
Wszystkie te zmiany odbiły się nie tylko na czasie gry, o wiele większy zawód poczułem w warstwie fabularnej. Nie spodziewałem się raczej niezapomnianych chwil i głębokich dylematów moralnych po hack’n’slashu, ale poprzednia odsłona dała mi wystarczająco dużo radości wynikającej z lekkiej historii, przyjemnych żarcików i poukrywanych smaczków. Niby wciąż te rzeczy są tutaj, tylko jakoś humor już nie bawi, easter eggi wydają się wymuszone, a historia leci na złamanie karku. Jeśli ktoś myślał, że IV akt Diablo III to dość szybkie przejście od zwrotu fabularnego do końca gry, to niniejsza produkcja pozwoli mu zweryfikować to zdanie.
Łyżka miodu w beczce dziegciu
Z moich powyższych utyskiwań można by odnieść wrażenie, że Van Helsing III to gra zła i należy jej unikać jak ognia, a tak do końca nie jest. Tytuł ten ma kilka plusów, chociażby wspomniane już sześć zróżnicowanych typów postaci, z których powyżej pominąłem mój ulubiony, czyli bohatera zakutego w steampunkową odmianę egzoszkieletu. Każda klasa ma oczywiście swoje własne rozbudowane drzewko zdolności i aur, a te można rozwijać na różne poziomy i wzbogacać o rozszerzenia. Do tego istnieje osobne drzewko talentów dla towarzyszącej nam Lady Katariny, nad którym też wypada trochę posiedzieć, bo duchowa partnerka potrafi mieć istotny wpływ na wynik starć. Taki ogrom opcji daje niezłą podstawę do eksperymentów i zachęca do dłuższej zabawy, nawet pomimo ograniczenia poziomów rozwoju z 60 do 30.
Pomimo krótkiej kampanii twórcy pomyśleli o tym, żeby gracze mieli nadal co robić w świecie gry i dodali zestaw losowych wyzwań w znanych już lokacjach. Do tego ciągle można szukać poukrywanych smaczków (tak, tych samych, o których napisałem, że aż tak nie bawią, ale to nadal miły dodatek) i sprawdzać swoje zdolności na kolejnych poziomach trudności. Da to tytułowi drugie życie na przynajmniej kilka godzin, a mimo wszystko nadal przyjemna rozgrywka pozwoli zatrzymać gracza przy monitorze.
Ciężko mi jednak zachęcić osoby nieobeznane z cyklem o łowcy potworów do sięgnięcia po trzecią odsłonę, bo jest ona zwyczajnie krótka i ma kilka wad. Zawiedzeni poczują się pewnie także fani serii, którym odebrano możliwość importu postaci. Mimo to ci ostatni pewnie znajdą jeszcze trochę frajdy, traktując Van Helsinga III raczej jako dodatek do poprzedniej odsłony z kilkoma świeżymi pomysłami, zwłaszcza, że cena nie jest wygórowana. Natomiast pierwszej grupie radzę sięgnąć po poprzednie części, bo warto, a może po ich przejściu zechcecie też sięgnąć po ten tytuł, bo to nie jest aż tak zła gra, tylko niestety nie jest też aż tak dobra.