Autorem niniejszje recenzji jest Irrelewantny
Bzzzzz… Bzzz… Bzzzz… Komar. Taki niebieski. Wkurzający swym bzyczeniem, niczym prawdziwy. No to klikam, żeby się dziada pozbyć. Bang i kończę jego pikselowy żywot. Od razu pojawia się następny. Klikam, następny. Klikam, klikam, klikam… O, wreszcie czerwony. No, to kolego teraz pokażesz mi, gdzie jest ukryty ten ostatni puzzel. No jasne, przecież jak nic był na widoku, tylko wtopił się w ten domek wyglądający jak czajnik. Mam go, wreszcie. Jest szansa, że jednak poskładam świat Tiny w całość.
W sumie to nie wiem, dlaczego zdecydowałem się zagrać w grę w stylu Hidden Object Puzzle Adventure (HOPA).
Może dlatego, że uwielbiam wszelkiego rodzaju tytuły logiczne i przygodowe, a z pixel-hunterami nie miałem jeszcze do czynienia. A może dlatego, że była to fajna odskocznia od tych wszystkich wybuchów, na tle większych wybuchów, w tytułach triple-A. Istnieje też szansa, że zauroczony pięknem Machinarium zatęskniłem za ręcznie rysowanymi tłami w grach. Cokolwiek by to nie było, nie żałuję. Tiny Bang Story to krótka i treściwa przygoda, która prawie pozwoliła mi osiągnąć umysłowe zen. Gdyby tylko nie te irytujące komary i nierówny poziom trudności.
The Tiny Bang Story to gra stworzona przez studio Colibri Games. Było to ich pierwsze, jak się okazuje do tej pory ostatnie, dzieło. Mamy tu do czynienia z aplikacją, która docelowo miała ukazać się głównie na rynku mobilnym (tym specyficznym, z jabłuszkiem na tylnej klapie). Ktoś mądry szczęśliwie zauważył, że warto by ją wydać również na PC i to właśnie ta wersja trafiła do mnie. Czytając, co panowie z rzeczonego studia napisali na swojej Facebookowej tablicy, przecierałem oczy, nie dowierzając w to, jaka perełka trafiła w moje ręce. „Musi być rzeczywiście wyśmienita” – myślałem sobie. Gra znalazła się na pierwszym miejscu w japońskiej oraz rosyjskiej części App Store. Do tego znajdowała się w pierwszej dziesiątce najchętniej pobieranych aplikacji w światowym zestawieniu tegoż samego sklepu. „Nie ma wyjścia, trzeba spróbować” – tak zrobiłem, no i wsiąkłem. Na całe cztery godziny…
Nie uprzedzajmy jednak faktów. Fabuła, co bardzo negatywnie mnie zaskoczyło, nie odgrywa żadnej roli w Tiny Bang Story. Owszem istnieje, ale służy tylko i jedynie za spoiwo logiczne kolejności przedstawiania poszczególnych lokacji. Nie uświadczymy tutaj żadnej tajemnicy, intrygi, czy podstępu. Ot pewna zbłąkana asteroida uderza w planetę Tiny. Wszechświat w tej części kosmosu na szczęście składa się z puzzli, więc żadna maciupka istotka nie doznała z tego powodu uszczerbku na swoim wątłym zdrowiu. Części układanki rozsypały się po powierzchni rzeczonego globu, równowaga została zachwiana i ekosystem legł w gruzach. Wszystko, co powinno sprawnie działać, nie zgadniecie… nie działa! Zadaniem graczy, próbujących pomóc mieszkańcom Tiny, jest znalezienie elementów puzzli, poskładanie ich do, hmmm… w całość oraz naprawienie wszystkiego, co się da. Tłem dla naszych działań jest historia genialnego burmistrza (lub prezydenta, a na pewno ważnej osobistości medialnej). Fani Maców na pewno uśmiechną się, widząc przy pomocy czego rzeczony jegomość zbudował swój autorytet i, nazwijmy to po imieniu, imperium!
Jak wspominałem wcześniej cała zabawa opiera się na klasycznym pixel–huntingu. Wszelakie znajdźki, części maszyn i inne elementy, które są konieczne do ukończenia danego etapu, zostały bardzo sprytnie wtopione w kolorowe obrazki, jakie dane nam jest oglądać. Ręcznie malowane tła, delikatnie i bardzo minimalistycznie animowane, stanowią kwintesencję sielankowości, spokoju, którymi Tiny Bang Story emanuje. Kolory są stonowane, nie męczą oczu, a komiksowe zacięcie gry powodowało, że nie raz uśmiechnąłem się, jak nie na twarzy, to w duchu. Niestety, nie jest to poziom wspominanego wcześniej Machinarium (a stylistyka Tiny Bang Story ewidentnie próbuje dorównać dziełu studia Amanita Design), więc nie można nastawiać się na sympatyczne smaczki graficzne, nad jakością których ludzie wznoszą peany (a przynajmniej niżej podpisany w przypadku gry Czechów z Amanita Design). Mimo wszystko jest to jedna z ładniejszych gier 2011 roku.
O dźwięku nie da się za wiele napisać. Coś tam sobie leci spokojnego w tle. Nieważne, że zapętlone. Doceniam fakt, że nie denerwuje i nie sili się na wyjątkowość. Elementy otoczenia czasem skrzypną, czasem pikną, zabrzęczą, jednak zawsze na tyle delikatnie, by sfrustrowany człowiek po drugiej stronie ekranu nie złapał za głośniki i nie chciał ich wyrzucić przez okno (zamknięte czy otwarte, dla furiata większej różnicy ten fakt nie będzie miał znaczenia).
„Ależ zaraz, jak to sfrustrowany? Toż ta gra to balsam na zszargane nerwy”. Otóż nie do końca. Porozrzucane puzzle, czy wspominane wcześniej przeze mnie elementy otoczenia, są na tyle dobrze poukrywane na planszach, że czasem ciężko je zauważyć. W paru momentach miałem wrażenie, że coś ze mną jest nie tak. Jak to możliwe, że dorosły człowiek z wyższym wykształceniem nie może znaleźć np. czerwonego kółka z czerwoną obwódką na czerwonym tle? I wtedy przypomniałem sobie, co jest istotą pixel-huntingu. Klikanie na każdym zapalonym pikselu na ekranie z nadzieją, że to ten właściwy. I owszem, są podpowiedzi, jak to w każdej casualowej grze współczesnej, ale one również potrafią zirytować. Twórcy postanowili, że rzekomą pomoc dostaniemy jedynie wtedy, gdy złapiemy odpowiednią liczbę niebieskich komarów fruwających w świecie Tiny Bang Story. Lata toto po mapie i rozprasza uwagę swoją, mimo wszystko, pociesznością. Nie wiem jak inni, ale mnie dźwięk tych insektów przyprawia o odruch „wściekłego mistrza Starcrafta”, przez co klikam po pikselowych stworach niczym szalona wiewiórka po mocnym, podwójnym espresso, mając nadzieję na złapanie skurczybyków. W rezultacie tej pikselowo-komarowej masakry myszką mechaniczną dostajemy, jako obiecaną pomoc, czerwonego osobnika, dalej bzyczącego, który pokazuje nam gdzie są ukryte puzzle (i tylko one) konieczne do ukończenia danego etapu.
A przejście do kolejnej mapki, to nie takie hop siup. Czasem, by odnaleźć wszystkie elementy porozrzucane w danej lokacji, trzeba mocno wysilić szare komórki, rozwiązując proste zagadki. Zaraz na starcie etapu dostajemy informację o podstawowych przedmiotach do znalezienia oraz ich liczbie. W trakcie eksploracji okazuje się jednak, że aby odszukać, załóżmy, żółtą kulkę, trzeba dostać klucz, który ma bohater danej lokacji. On odda nam go, jeśli dostarczymy mu pewną liczbę zielonych kulek. No i ilość przedmiotów do wyszukania znacznie wzrasta. A uwierzcie mi, nie leżą one na widoku. Czasem są w zamkniętej skrzyni, walizce, słupie telegraficznym czy pod innym przedmiotem. W znakomitej większości znalezienie ich sprawia przyjemność, ale zdarzają się przypadki, przy których miałem ochotę grę odinstalować. Na szczęście po opuszczeniu danej lokacji dostajemy całkiem sympatyczną możliwość „poskładania” ze znalezionych puzzli planety Tiny w menu głównym, co skutecznie rozładowuje ewentualnie nagromadzoną frustrację.
Chciałbym podkreślić, że zabawa z Tiny Bang Story w żadnym przypadku nie jest czasem straconym. Co prawda gra oferuje nam go raczej niedużo, bo w cztery godzinki da radę ją ukończyć każdy trzeźwo myślący człowiek, będący przynajmniej na poziomie ucznia podstawówki. Młodszym dzieciom zaoferuje przynajmniej sześć godzin rozluźniającej rozrywki w szukanie tych cho… znaczy, dobrze ukrytych puzzli. Dzięki swojej przyjemnej stylistyce, brakowi przemocy (komarom się należało przecież) i wulgaryzmów (no chyba, że grającego poniesie…) Tiny Bang Story nadaje się dla wszystkich osób lubiących wysilać szare komórki i męczyć oczy. Jest idealnym relaksatorem w przerwie od pracy, ale nie nadaje się na dłuższe posiedzenia. Na szczęście satysfakcja ze złożenia całego świata Tiny z rozsypanych wcześniej puzzli jest wystarczającą nagrodą i pozwala odczuć to przyjemne mrowienie z tyłu głowy spowodowane dobrze wykonaną pracą.
Bzzzz… Bzzz… Bzzzzz… No nie, znowu te latające, niebieskie piksele zła? Gdzie ta myszka. Klikam. Ale zaraz, tu nie ma żadnego komara. Gra jest już odinstalowana. Tym razem to realny krwiopijca próbuje dobrać się do mnie. No nic, trzeba będzie poświęcić trzeciego gryzonia…