Zmęczony korpo-pracą postanowiłem sobie umilić piątkowy wieczór szklaneczką whisky i jakąś dobrą grą. Miałem ochotę na niedługi, ładnie wyglądający i relaksujący tytuł. Nie chciało mi się robić przesadnie długich poszukiwań więc wpisałem w google frazę “good short games” i postanowiłem przejrzeć to co mi tam wyskoczy. Dzięki temu przypomniałem sobie o pozycji do której zabierałem się już od dawna.
Chodzi oczywiście o Firewatch. Gra została stworzona przez niewielkie studio Campo Santo i na chwilę obecną to jego jedyne dokonanie. Trzeba jednak przyznać, że włożyli w nią bardzo dużo serca bo efekt końcowy jest niesamowicie wprost przyjemny.
Czego się spodziewałem? Zupełnie nie tego co dostałem, ale to moja wina, bo nie zagłębiałem się zupełnie w artykuły związane z tematem. Miałem solidne przeświadczenie, że gameplay polega głównie na łażeniu po lesie słuchając klimatycznej muzyczki i moim głównym zadaniem będzie autentycznie wyszukiwanie źródeł pożaru. Taki “Strażnik Leśny Symulator 1989”. Nie byłem przygotowany na to, że gra przygniecie mnie do ziemi taką dawką emocjonalnego balastu i opowieścią o poszukiwaniu duchowego katharsis.
Zacznijmy od początku, czyli od wstępu do historii. Ten przeprowadzony jest w formie dialogów i kluczowych, życiowych wyborów, które w mniejszym lub większym stopniu są w stanie wpłynąć na fabułę – ale! – przede wszystkim pozwalają poczuć się nam samym tak jakbyśmy wykuwali swoją przeszłość. Dzięki temu kiedy przechodzimy do właściwej rozgrywki jesteśmy już emocjonalnie związani z jej bohaterem, bo to właśnie nasze wybory ukształtowały jego życie. Nie chcę też tutaj wyjawiać jakie wydarzenia doprowadziły naszego brodatego protagonistę do życia w wieży pośrodku niczego, ale jest to opowieść o trudnych życiowych decyzjach, tęsknocie, miłości, strachu i ucieczce. O wszystkim tym, o czym mężczyźni nie lubią mówić, ale przeżywają to zazwyczaj głęboko w sobie.
Na pierwszym miejscu jest jednak samotność. Praktycznie przez całą grę poza początkiem i końcem nie spotkamy żadnego innego człowieka. Samotność o tyle pociągająca, co przerażająca. Izolacja doprowadzająca do tego, że na pewnym etapie byłem przekonany, że główny bohater ma schizofrenię i roi sobie rzeczy, które tak naprawdę nie miały miejsca. Jedyną odskocznią są rozmowy prowadzone przez krótkofalówkę ze strażniczką imieniem Delilah, która stacjonuje w sąsiedniej wieży obserwacyjnej. To ona pomaga nam w pierwszych dniach na miejscu, ale również dzięki niej przekonujemy się, że nie jesteśmy jedyną osobą, która wybrała samotnię pośrodku niczego jako kryjówkę przed światem i jego problemami.
Historia, którą opowiada Firewatch to nie jedyna składowa tej świetnej kompozycji. Na szczególne wyróżnienie zasługuje oprawa dźwiękowa i dialogi. Muzykę znałem już wcześniej – lubię zasypiać przy spokojnych, kojących brzmieniach i soundtrack znalazłem już dawno temu. To był jeden z powodów, dla których w ogóle sięgnąłem po tę grę. Nie spodziewałem się natomiast ile do jej odbioru będą w stanie wprowadzić znakomite dialogi i… brak muzyki. Ta bowiem ujawnia się okazjonalnie, a cisza niesamowicie wzmacnia przekaz całej historii i podkreśla to, co przeżywa bohater.
Ostatnia część, o której należy wspomnieć to grafika. Ta nie sili się na fotorealizm, choć nadal jest bardzo zgrabna. Na podkreślenie zasługuje to, jak autorzy operują w grze światłem i kolorami skupiając się na żółciach i czerwieniach, które poniekąd odzwierciedlają stan duchowy naszej postaci. Całość składa się na przyjemne dla oka doświadczenie.
Podsumowując – Firewatch daje jedynie ok. 5 godzin rozgrywki, co przy cenie ok. 75 zł może niektórych odstraszać. Jeżeli jednak szukacie oryginalnego przeżycia, to ta pozycja prawdopodobnie zapadnie wam głęboko w pamięć i warto po nią sięgnąć. Szczególnie jeżeli na myśl o latach ‘80 i ‘90 czujecie głęboką nostalgię i chcecie by problemy dnia codziennego na chwile przestały was dręczyć.