Motyw końca świata od zarania dziejów jest tematem wielu powieści, obrazów, a od zeszłego stulecia filmów oraz gier. Charakter apokalipsy przepowiadanej przez proroków zmieniał się z biegiem lat. Począwszy od siedmiu plag ostatecznych, przez wojny jądrowe czy epidemie chorób, po bunt maszyn. Trudno zliczyć dzieła ukazujące losy osób, które przeżyły.
Jedną z nich jest tajemniczy Stwórca, którego wezwanie w swojej wizji usłyszał wybudzony z hibernacji robot.
Poncho to utrzymana w stylistyce pixel-art przygodówka 2.5D niezależnego studia Delve Interactive wydana 3 listopada 2015 na pecety oraz PlayStation 4. Nazwa tytułowego bohatera prawdopodobnie wzięła się od jego dość nietuzinkowego ubioru.
Akcja rozgrywa się w świecie opuszczonym przez ludzi. Zamieszkują go jedynie maszyny, a po poprzedniej ludzkiej cywilizacji zostało tylko wspomnienie w postaci opustoszałych budynków. Zadaniem naszego protagonisty jest spotkanie się ze Stwórcą w Czerwonej Wieży. Czeka nas przygoda składająca się głównie z eksploracji, przepleciona dużą ilością zagadek, z którymi będzie dane nam się zmierzyć. Niewielu wrogów stanie nam na drodze, jednak gdy już do tego dojdzie, by się ich pozbyć wystarczy skoczyć im na głowę – dokładnie tak jak to było w 16-bitowych platformówkach za starych dobrych czasów.
W większości lokacji spotkamy się także z kluczami czy czerwonymi kryształami. Te pierwsze odblokowują nam dostęp do określonych sektorów, te drugie zaś pozwolą nam na zakup dodatkowych kluczy u roboto-sprzedawcy, co jest wyjątkowo pomocne, gdybyśmy któryś pominęli. Przygotujcie się na to, że będziecie ginąć i to dość sporo. Lecz spokojnie! Z pomocą przyjdzie nam fakt, że w Poncho nie ma określonej liczby żyć, a co lepsze, odradzamy się w pobliżu miejsca gdzie mieliśmy okazję chwilę wcześniej zginąć. To posunięcie ze strony twórców chyba miało za zadanie sprawić byśmy aż tak szybko nie znienawidzili tej gry.
Naszym największym przymiotem jest umiejętność podróżowania pomiędzy warstwami paralaksy. Zabieg ten jest podobny do tego, który występował choćby w Little Big Planet czy w starszej już grze Disney’s Action Game Hercules, z tym że w Poncho przechodzenie między warstwami ma bardziej “sztywny” charakter. Na przykład jeżeli na pierwszym planie drogę blokuje nam wysoka ściana, możemy przeskoczyć w głąb ekranu, gdzie znajduje się alternatywna ścieżka. Oczywiście zazwyczaj nie kończy się na dwóch planach, a zagadki są o wiele bardziej skomplikowane. W związku z tym, częstotliwość używania tych przeskoków jest niemiłosiernie duża. Widać, że jest to jeden z najważniejszych elementów, na których opiera się ta produkcja. Przyznaję, że podczas pierwszych minut gry byłam zafascynowana takim rozwiązaniem. Niestety z biegiem czasu, z przyjemnego doznania stało się ono dla mnie dużym ciężarem. Doprowadziło to do sytuacji, w których ogrywanie tej pozycji przerywał ciągły ból głowy, co zdecydowanie uprzykrzyło mi rozgrywkę.
Najmocniejszą stroną Poncho za to, jest oprawa wizualna utrzymana w stylu pixel-art. Artystyczne ujęcie zarówno natury jak i terenów przemysłowych zdumiewa, a muzyka tylko intensyfikuje wrażenie wywarte przez otoczenie, w którym obecnie się znajdujemy.
Miałam przyjemność ogrywać Poncho na PC i szczerze nie polecam grania na klawiaturze. Po pierwsze, sterowanie jest wyjątkowo niewygodne, a po drugie, nie mamy możliwości zmiany jego ustawień. Podpięcie pada zajęło mi tylko chwilę, ale różnica w komforcie jest nieporównywalna.
Poncho to platformer, którego równie łatwo pokochać jak i znienawidzić. Z jednej strony, zawiera w sobie niesamowitą przygodę w przeuroczym pikselowym świecie, a z drugiej potrafi szybko doprowadzić do szału trudnością niektórych zadań. Sądzę, że większość fanów 16-bitowych gier z tego gatunku będzie zadowolona z tej produkcji, jednak ja ciągle czuję niedosyt. Poza ciągłym przeskakiwaniem między warstwami i piękną oprawą graficzną, brakuje mi czegoś, co kwalifikowałoby Poncho jako godnego nowoczesnego następcę odschoolowych tytułów.