Gears of War: Judgement, serie Dead Island, Call of Juarez i Wiedźmin – wszystkie te gry łączą dwa aspekty. Po pierwsze zagrywają się w nie i zachwalają je, z drobnymi wyjątkami, odbiorcy z całego świata. Po drugie zostały stworzone przez polskie studia. Ale Polska nie zawsze liczyła się na światowym rynku gier wideo. Jeszcze na początku XXI wieku mogliśmy pochwalić się co najwyżej Kangurkiem Kao.
A teraz przenieśmy się do Arabii Saudyjskiej. Ostatnia gra konsolowa stworzona w tym kraju wyszła jeszcze na Atari 2600. Semaphore Games, autorzy obiektu mojej dzisiejszej recenzji, postawili więc sobie poprzeczkę bardzo wysoko – postanowili stworzyć multiplatformową grę akcji, ukazującą bez stereotypów nowoczesny Bliski Wschód, która przedstawiałaby jednocześnie jego historię, a przy okazji skierowaną do graczy na całym świecie. Chcieli rozpocząć na nowo saudyjską tradycję tworzenia gier wideo.
Żeby móc zrealizować swój plan, musieli wybrać odpowiednie narzędzie. Zdecydowali się na silnik graficzny Unity – środowisko popularne wśród małych studiów, ale znane z tego, że z darmową jego wersją może pobawić się każdy. Ma tę zaletę, że jest multiplatformowy i stworzoną na nim grę można udostępnić zarówno w oknie przeglądarki, jak i na telefonie, a nawet konsolach obecnej generacji. Plan Semaphore był zatem z pozoru prosty – stworzyć grę, wydać ją na wszystkich liczących się obecnie systemach i cieszyć się dobrą sprzedażą. Gra została podzielona na epizody, a ja miałem okazję zagrać w pierwszy i jak dotąd jedyny z nich.
Do testów wybrałem sobie wersję na PS3 – jest to rzekomo jedna z pierwszych gier opartych na Unity Engine na tej konsoli, więc postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Cztery gigabajty danych i jedną instalację później byłem gotowy do rozpoczęcia gry. I, muszę przyznać, panowie z Semaphore zadbali o niezły wstęp. Za intro służy tu coś w rodzaju czołówki serialu telewizyjnego z przedstawieniem bohaterów. Zaraz potem rozpoczyna się rozgrywka. Scenarzyści zastosowali tutaj popularny zabieg “odwróconej retrospekcji” – w roli samouczka występuje dramatyczna scena z późniejszej części gry. Po jej zakończeniu przenosimy się trzy tygodnie wcześniej, do faktycznego początku historii.
A zaskakuje ona błyskotliwością. Starożytne ruiny są okazją do wspomnienia historii, później czeka nas spotkanie z głównym złym. Nie zdążymy się odprężyć i już czeka nas pełna akcji jazda quadem po pustyni. Następnie, przyznaję, w nieco za długim spacerze po ulicach Tangeru poznajemy historię Ibna Battuty, by wreszcie dowiedzieć się, że my i nasz przeciwnik poszukujemy pewnego drogocennego artefaktu. Aby go zdobyć, będziemy musieli ruszyć właśnie śladami tego słynnego arabskiego odkrywcy.
Trzeba pamiętać, że to gra pochodząca z kultury bardzo różniącej się od naszej, zachodniej. Dzięki tym odmiennościom mogła powstać dwójka nietypowych bohaterów. Tym głównym, którym sterujemy, jest Faris Jawad. Materiały prasowe nadają mu miano “łowcy skarbów”, ale już w jednej z pierwszych cutscenek okazuje się, że nigdy w życiu nie eksplorował żadnego grobowca, a jedynie grał w gry, w których się to robiło (tutaj twórcy puszczają oczko do swoich inspiracji – Tomb Raidera i Uncharted). I tu pojawia się postać jego starszej siostry – Danii. Jest archeologiem z wielką wiedzą dotyczącą historii Bliskiego Wschodu. Zdaje się, że wykorzystuje trochę braterską miłość na swoją korzyść. Faris zupełnie nie interesuje się historią, nie uśmiecha mu się ryzykowanie życia, ale robi to dla siostry. Dopiero w dalszej części rozgrywki, kiedy okazuje się, że w grę może wchodzić spora fortuna, zaczyna się bardziej angażować, mimo że jego siostra jest gotowa zrezygnować z zapłaty. Tak więc mamy tutaj nietypowy miks osobowości. W europejskich produkcjach oczekiwałoby się bohatera sympatycznego, albo chociaż takiego, któremu można współczuć. W Unearthed, szczerze mówiąc, bardziej polubiłem siostrę bohatera. Ale to dopiero pierwszy epizod, może w przyszłych wyjaśni się dlaczego właśnie tak napisano te postacie.
Unearthed: Trail of Ibn Battuta to w większej części gra akcji z kamerą umieszczoną za plecami bohatera. Możemy skakać, wykonywać przewroty, kleić się do osłon, strzelać z różnych rodzajów giwer i wykonywać akcje na podświetlonych przedmiotach – klasyka. Jak wygląda wykonanie? To zależy jak patrzeć. Bohater biega jak mu każemy i skacze tak, jak można się tego spodziewać. Przewroty, choć w zasadzie bezużyteczne, są zrobione bardziej realistycznie niż w Uncharted – nie można wykonywać jednego za drugim, trzeba chwilkę poczekać, a w dodatku nasza postać ma opory przed turlaniem się w górę po schodach (Drake’a to nieszczególnie ruszało). Kiedy jednak przyszło mi po raz pierwszy strzelić do przeciwnika, od razu poczułem, że coś jest nie tak. Otóż umiejscowienie dzierżonej przez bohatera pukawki nie ma najmniejszego znaczenia. Możemy przytknąć lufę do ściany, ale tak długo, jak uda nam się umieścić celownik na środku ekranu na przeciwniku, będzie on obrywał aż miło. Mechanizmowi strzelania nie pomaga to, że niektóre bronie zaskakują niespotykanymi możliwościami. Taki shotgun, na przykład, jest w stanie spokojnie zdjąć jednym strzałem wroga stojącego 30 metrów dalej. Są jeszcze granaty, które po wylądowaniu na ziemi przesuwają się jak głupie do przodu, aż nie napotkają jakiejś przeszkody, znacząco utrudniając zabicie nimi kogokolwiek. Cieszy natomiast to, że system przeładowywania broni jest realistyczny, a nie skopiowany z Call of Duty. Jeśli mamy w magazynku jeszcze kilka pocisków, ale postanowimy przeładować, to zwyczajnie znikną. Nie zsumują się z pozostałymi, jak w losowym shooterze z Zachodu. System osłon działa całkiem nieźle. Po wciśnięciu przycisku Faris klei się do ściany, możemy się dowolnie po niej przesuwać i wychylać się, by strzelać do wrogów, możliwe jest również wykonanie szybkiego przebiegnięcia do przeszkody obok.
Ale Unearthed to nie tylko gra akcji – chwali się również elementami skradankowymi, walki wręcz i jazdy samochodem. Jeśli chodzi o skradanie się, to jest to raptem trzydziestosekundowy, a w dodatku nie najlepszy fragment rozrywki. Walka wręcz to ciekawy aspekt. Podczas normalnej strzelaniny nie możemy podejść do przeciwnika i go uderzyć. Tylko czasem, w odpowiedniej sytuacji, przy odpowiednim przeciwniku, kamera przeniesie się do boku, na górze pojawią się paski zdrowia, a sterowanie zmieni się na dostosowane właśnie do tego elementu. Triggery odpowiadają za ataki poszczególnymi kończynami Farisa. Jednoczesne przytrzymanie tych kierujących rękami skutkuje blokiem. Niestety, o ile z pozoru może wydawać się to fajnym urozmaiceniem, w akcji wypada to raczej słabo. Ot, spamujemy przeciwnika atakiem o największym zasięgu, licząc, że zginie, bo jeśli uda mu się podejść, to jest czasem w stanie atakować tak, że nie będziemy w stanie się odsunąć.
Jazda samochodem zasługuje za to na własny akapit. W pewnym momencie zasiadamy za kierownicą bezmarkowego samochodu i mamy uciekać przed marokańską policją po ulicach Tangeru. I muszę przyznać, dawno się tak nie śmiałem z zaserwowanej mi przez twórców gry rozrywki. Samochód reaguje niezwykle ospale na wciskane przyciski i ruchy gałką. Ciężko jest nim wejść w zakręt, mimo że nie osiąga jakichś niewyobrażalnych prędkości. Tutaj jednak znowu przejawił się geniusz scenarzystów. Faris, zapytany o to, kto uczył go prowadzić, odpowiada natychmiast, że nie ma prawa jazdy. Nie jest więc to zły model jazdy. To model jazdy symulujący prowadzenie bez prawka. Mamy do dyspozycji niewielki wycinek miasta, po którym możemy krążyć do woli, każde zetknięcie z radiowozem odejmuje nam nieco życia. Co ciekawe, na kondycję auta nie wpływają uderzenia w ściany, a nawet dachowania (da się, udało mi się zrobić potrójną beczkę już po pierwszym, nieco zbyt ostrym, wejściu w zakręt). No i oczywiście niezależnie od jego poziomu zużycia nie uświadczymy na nim ani rysy. Policja to totalni idioci wjeżdżający w ściany, w siebie nawzajem i w innych uczestników ruchu. Ale oni też nie są zbyt rozgarnięci, bo jeżdżą środkiem ulicy i niczym się nie przejmują. A wszystko to możemy obserwować w jednym z dwóch ujęć. Polecam to z wnętrza auta.
W każdej recenzji przychodzi moment, kiedy trzeba opowiedzieć o oprawie. Zwlekałem z tym jak najdłużej, bo mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony takiej grafiki na PS3 jeszcze nie widzieliście. Remastery HD gier z poprzedniej generacji mają ostrzejsze tekstury i lepiej wyglądające modele postaci pobocznych niż Unearthed. Na dodatek, mimo że konsola jest w stanie wydusić z siebie o wiele, wiele więcej, nie ma mowy o stałej liczbie klatek na sekundę. Każdemu ruchowi towarzyszą mikrospowolnienia, do których z czasem się przywyczaimy, ale które są niedopuszczalne w takiej grze na takiej konsoli. Nie powalają też animacje postaci. Rozpieszczony przez growych bohaterów, animowanych dzięki godzinom spędzonym w studiach motion capture, przeżyłem mały szok, patrząc na kojarzące mi się z poprzednią generacją ruchy Farisa i jego przeciwników. Tyle że Unearthed wygląda dokładnie tak samo na wszystkich innych platformach, na których jest dostępne, w tym na komórkach. Po krótkim badaniu rynku (rozmowie z używającym Androida SmellySocksem) udało mi się ustalić, że na Androidzie brakuje gier akcji z grafiką 3D, które w dodatku miałyby niezbyt wysokie wymagania sprzętowe. Plotki głoszą, że Unity świetnie radzi sobie na jednordzeniowych smartfonach, więc ta gra może być ciekawym wyborem. Jeśli więc chcecie grać w tramwaju, oprawa wizualna może wam się spodobać. Patrząc tylko na wersję PS3 – jest absolutnie żałośnie.
Oprawa dźwiękowa za to całkiem mnie zaskoczyła. Muzyka ma swój klimat, jest wyraźnie inspirowana tą z zachodnich produkcji, ale ma to wschodnie “coś”, co daje sporą różnicę. Również zaskakująco dobrze odegrane są angielskie dialogi. Czasem tracą na naturalności, kiedy między jedną a drugą kwestią jest zbyt długa przerwa, ale poza tym bardzo mi się podobały. Zawodzą niestety odgłosy strzałów, którym zdecydowanie brakuje głębi.
Ale mimo że niektóre aspekty kuleją, Unearthed ma swoje momenty. Kiedy, eksplorując zapomniane ruiny, natrafiamy na ciemny korytarz i sięgamy po ledwie rozjaśniającą obszar wokół nas pochodnię, i w pewnym momencie okazuje się, że znajdujemy się bardzo blisko ziejącej otchłani, aż ciarki przechodzą po plecach.
Po ukończeniu “kampanii” odblokowuje się nam “Tryb Przetrwanie”, który rzuca na nas nieskończone fale zombie, mumii lub ghouli na jednym z sześciu poziomów. Oczywiście nasi przeciwnicy, mimo że potrafią jedynie atakować z bliska, wyrzucają z siebie po śmierci tony amunicji i granatów. Nie jest to tryb warty uwagi. Nawet testerzy chyba go pominęli, bo wynik wyświetla się poza ekranem i widać jedynie ostatnie jego cyfry. W dodatku zawiera on światowe rankingi, które pozwoliły mi sprawdzić ile osób tak naprawdę solidnie ograło Unearthed. Na żadnej z 6 map nie grało więcej niż 50 osób, a ja po dwóch rozgrywkach wbiłem się na piąte miejsce w ogólnym rankingu.
Wielkim plusem gry jest to, że do arabskiego lub angielskiego dubbingu możemy dobrać jeden z 21 języków napisów, w tym polski. Co ciekawe, nasze tłumaczenie stoi na wysokim poziomie. Zawodzi jedynie polska czcionka. Zamiast dodać polskie znaki do oryginalnej, ktoś postanowił wrzucić do gry o kilka rozmiarów za dużego Comic Sansa, przez co czasem tekst nie mieści się na ekranie, no i nijak nie pasuje to do klimatu gry.
Pora postawić sobie klasyczne pytanie: “Czy warto?”. Nie wiem jak działa sterowanie na systemach mobilnych, ale zdaje się, że w apple’owym App Storze istnieje darmowa wersja próbna, więc akurat ją mógłbym polecić. W dodatku odblokowanie wersji próbnej kosztuje raptem 3,80 zł, a cała gra waży niecałe 1,5 GB. Użytkownicy Androida muszą niestety czekać, bo na tę chwilę gry nie ma w Markecie. Jeśli chodzi o wersję na którąkolwiek z platform stacjonarnych, ciągle się zastanawiam. Z jednej strony ten krótki, zajmujący gracza przez maksymalnie 2 godziny, odcinek kosztuje aż 31 złotych. To niemało jak na grę, która prezentuje się solidnie tylko w sferach fabuły i muzyki. Z drugiej jednak wymieniłem kilka maili z jednym z członków Semaphore Games i samo to sprawiło, że drugi epizod wezmę w ciemno. Zapewnił mnie, że prace nad kolejnym odcinkiem ciągle trwają i że zmienili silnik w celu dostarczenia graczom jak najlepszego doświadczenia. Unearthed jest dla nich poligonem doświadczalnym, wprawką przed możliwymi przyszłymi tytułami. Kto wie, może za kilka lat stworzą grę tak wielką jak nasz rodzimy Wiedźmin? A na razie czekam na kolejną część, podobno jeszcze tego lata ma ukazać się tech-demo, dzięki któremu przekonamy się jaki progres wykonało Semaphore Games.
PS. Istnieje jeszcze niezależny, darmowy tryb multiplayer – Unearthed Online. Jest to zwykła aplikacja na Facebooku. Niestety, jak się dowiedziałem od jednego z twórców, chwilowo musiała być ona zdjęta z sieci, ale wszystko po to, żeby ruszyć z jeszcze większym impetem wraz z premierą nadchodzącej kontynuacji. Zapewne wtedy zrecenzuję ten dodatkowy tryb.