Najnowsze artykuły
Przeszukaj kategorie
- Sonic X Shadow Generations — jesteś tym co jeż!
- PlayStation 5 Pro | recenzja arhn.eu
- Painkiller | retro arhn.eu
- The Rocky Horror Show | Halloween 2024
- Rozpakowanie zestawu „Rook’s Coffer” z Dragon Age: Straż Zasłony
- Kupiłem karmnik z kamerką. Jest fajny!
- Przed premierą: LEGO Horizon Adventures
- Magia Małego Okienka
Przeglądasz: Publicystyka
Kategoria nadrzędna Recenzje Felietony Top Listy Gry PlanszoweDo teraz nie udało mi się spotkać produkcji tego studia, która nie pochłonęłaby mnie na dziesiątki, jeśli nie setki godzin (tak, nawet Diablo 3). W przypadku LotV też wszystko zapowiadało się jak najlepiej, bo i czemu miałoby być inaczej? Spokojnie zamówiłem swoją kopię gry w przedsprzedaży i czekałem na sygnał, że paczka na mnie czeka. Tego dnia, gdy cała reszta świata zagrywała się w Fallouta 4, ja z wypiekami na twarzy oglądałem intro nowego Starcrafta, fantazjowałem o podboju kosmosu i rozwiązaniu kilku interesujących wątków, ciągnących się od początku trylogii.
Dla wikinga, jak wiadomo największym marzeniem jest zasiąść w Valhalli, miejscu, gdzie po śmierci jego życie składać bedzie się z codziennych epickich bitew i conocnych popijaw i imprez. Dla nordyckiego woja to istna kraina szczęścia. By to osiągnąć wojownik taki musi zginąć z bronią w ręku co, biorąc pod uwagę ich naturę, trudne nie jest. Problem zaczyna się, gdy przez zupełny przypadek to się nie uda.
Bzzzzz… Bzzz… Bzzzz… Komar. Taki niebieski. Wkurzający swym bzyczeniem, niczym prawdziwy. No to klikam, żeby się dziada pozbyć. Bang i kończę jego pikselowy żywot. Od razu pojawia się następny. Klikam, następny. Klikam, klikam, klikam… O, wreszcie czerwony. No, to kolego teraz pokażesz mi, gdzie jest ukryty ten ostatni puzzel. No jasne, przecież jak nic był na widoku, tylko wtopił się w ten domek wyglądający jak czajnik. Mam go, wreszcie. Jest szansa, że jednak poskładam świat Tiny w całość.
W ostatnich latach nazwa Electronic Arts nie kojarzy się najlepiej. Zdobycie dwóch tytułów najgorszej firmy w Ameryce, wydawanie mnóstwa nastawionych na zysk sequeli i kontrowersyjne zabezpieczenia DRM nie pomagają w ociepleniu wizerunku. Warto jednak pamiętać, że w epoce 8 i 16 bitów, zanim stało się ogromna korporacją, EA potrafiło zaskoczyć graczy nowatorskimi pomysłami. Dzięki jednemu z nich powstał Road Rash.
Myślę, że nieuczciwym byłoby nazywać moją mizerną oceną nowego Call of Duty pełnoprawną recenzją… Co nie znaczy, że nie mam na jego temat dość jednoznacznej opinii!
Jakże przyjemnie snuć fantazje o przyszłości pełnej sukcesów, bogactwa czy przygód. Gdyby tylko spróbować coś w tym kierunku zrobić… Gdyby tylko realizacja przychodziła równie łatwo, jak marzenia. Czy pamiętacie może wszystkie sytuacje, w których zdarzyło wam się odłożyć coś na później? Założę się, że podobnie jak w moim przypadku – było ich wiele. Ach, lenistwo! Słodyczy błogiego nieróbstwa, jakże jesteś zgubna!
Popularyzacja gatunku hack and slash rozpoczęła się na dobre wraz z premierą drugiej części Diablo. Mroczny świat fantasy zamieszkiwany przez tabuny wrogów ochoczo wstępujących pod miecz prowadzonego bohatera, był dobrym powodem do zarywania nocek. Oczekiwanie na sowite wynagrodzenie pod postacią legendarnej zbroi czy nowego narzędzia destrukcji spędzało sen z powiek graczy z całego świata. W produkcji Blizzarda rozgrywka sprowadzała się do jednej podstawowej idei – masakrowania setek przeciwników po to, by móc ograbić ich zwłoki ze złota, mikstur i przedmiotów, przy okazji wbijając kolejny poziom postaci. Zdobywane przy awansie punkty pozwalały rozwijać statystyki bądź zdolności herosa, by z jeszcze większą efektywnością powtarzać cały wcześniej przedstawiony schemat. Dzięki
szczątkowej ilości fabuły gracze mogli koncentrować się na ciągłej walce i udoskonalaniu swojego alter ego, a losowo generowane etapy rodem z roguelików przedłużały przyjemność czerpaną z przemierzania zdominowanej przez zło krainy.
Wojna i gry Bethesdy najwyraźniej nigdy się nie zmieniają. Fallout 4 to solidna przygoda dla fanów trójki, ale mimo szeregu usprawnień względem poprzednika, widać w nim również coraz wyraźniejsze odejście od RPG-owych korzeni serii.
Internet kocha koty. Puszyste, urocze a nawet zrzędliwe – bez względu na rasę oraz wygląd, są uwielbiane i oglądane przez miliony. Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, by choćby na chwilkę stać się kotem? Rozkosznym, zadziornym indywidualistą, który wbrew wszystkiemu zawsze podąża własnymi ścieżkami? Jeśli odpowiedź brzmi tak, to dzisiejsza recenzja może Was zainteresować.
Kojarzycie tego mema, gdzie porównuje się fotografie dziecinnych aktorów ze zdjęciami po osiągnięciu przez nich dojrzałości z podpisem „puberty done right”? Albo pamiętacie opowieść o brzydkim kaczątku Hansa Christiana Andersena, które wyrasta na przepięknego łabędzia? Sid Meier’s Civilization: Beyond Earth było właśnie takim szkaradnym, mało rozgarniętym tworem od Firaxis. Ostatnia produkcja amerykańskiego studia nawet nie dorastała do pięt swojej starszej poprzedniczce, Sid Meier’s Civilization V, czego fani serii nie mogli im wybaczyć. Ale jakiś czas temu na horyzoncie pojawiło się światełko nadziei, czyli pierwszy dodatek o podtytule Rising Tide. Czy najnowsze rozszerzenie zrobiło z Beyond Earth zjawiskowego, kosmicznego łabędzia?